Inline HTML

Wyrażam zgodę na przetwarzanie moich danych osobowych przez firmę Orle Pióro Sp. z o.o. z siedzibą w Warszawie (02-222) przy Al. Jerozolimskich 179 oraz podmioty współpracujące, w tym należące do Grupy Kapitałowej Platformy Mediowej Point Group SA, zgodnie z przepisami ustawy z dnia 29.08.1997 roku o Ochronie Danych Osobowych (Dz. Ustaw nr 133 poz.883) w celu realizacji usług oraz w celach marketingowych. Oświadczam, że jestem świadom, iż przysługuje mi prawo wglądu do moich danych osobowych oraz możliwość ich poprawiania i usuwania.

W RZECZY SAMEJ

Chroń nas, Panie, przed referendum

Paweł Lisicki

Wszyscy politycy, tak europejscy, jak nasi rodzimi, łamią sobie głowę nad tym, jakie będą ostateczne skutki Brexitu. Ciekawe, że większości obserwatorów umknął jeden istotny szczegół: brytyjskie głosowanie pokazało, do jakich absurdów prowadzi przyjęcie zasady, że o polityce państwa ma decydować referendum. Skoro ponad 17 mln Brytyjczyków powiedziało Unii „nie”, to w oczywisty sposób rząd Jej Królewskiej Mości musi teraz ich wolę spełnić. Tyle że za pozostaniem w Unii była zdecydowana większość brytyjskiej klasy politycznej, tak konserwatystów, na czele z Davidem Cameronem, jak w jeszcze większej mierze laburzystów i działaczy liberalnych demokratów. Wszyscy oni znaleźli się teraz w osobliwej dość sytuacji – nowy rząd, jaki powstanie po odejściu Camerona, będzie musiał prowadzić politykę, z którą większość stanowiących jego zaplecze polityków się nie zgadza.

Gdyby kierować się logiką i zdrowym rozsądkiem, negocjacje w sprawie wyprowadzenia Wielkiej Brytanii z UE powinien prowadzić zdecydo­wany eurosceptyk. Nie twierdzę, że wśród konserwatystów nie ma polityków eurosceptycznych, wiadomo, że są. Mówię tylko, że pozostawali oni w mniejszości. Jeśli teraz, jak wiele na to wskazuje, jeden z nich zastąpi Camerona, to wciąż będzie musiał prowadzić politykę sprzeczną ze zdaniem większości swych partyjnych kolegów. Dziwaczne, nieprawdaż?

Żeby z tej dziwnej sytuacji wyjść, należałoby albo zrezygnować z referendów, albo z demokracji przedstawicielskiej. Albo decydujemy się na podtrzymanie zasady, zgodnie z którą władzę na pewien czas przekazuje się wybranym politykom i rozlicza się ich z działania, albo zachowujemy ją cały czas dla wyborców. Brytyjczycy pożenili jedno z drugim, połączyli ogień z wodą i wyszło to, co wyszło: dziwaczna hybryda, w której lud okazał inną wolę niż jego przedstawiciele, którzy jednak teraz, chcąc nie chcąc (bardziej nie chcąc), muszą świętą wolę ludu realizować. Tego, jak to dla interesów państwa szkodliwe, nie muszę chyba tłumaczyć. Czy naprawdę ludzie, którzy nie zgadzają się z decyzją wyborców, będą potrafili ją w praktyce wprowadzić w życie? Podobnie trudno mi uwierzyć, że wynegocjują najlepsze dla swego państwa warunki wyjścia z organizacji, do której chcieli należeć. A może uczynią to wyjście praktycznie niemożliwym?

Wynik brytyjskiego referendum powinien być przestrogą dla entuzjastów, również w Polsce, demokracji bezpośredniej. Jeszcze niedawno jako główny jej fan deklarował się Paweł Kukiz ze swoim ruchem. Dzisiaj wyraźniej niż kiedykolwiek widać, że referenda to instrument niebezpieczny i że mogą łatwo doprowadzić do praktycznej destrukcji polityki państwowej. © ℗

Spis treści

Spis treści schowaj

Pobierz wersję PDF

Ostatnie wydania

Zobacz archiwum wydań