Inline HTML

Wyrażam zgodę na przetwarzanie moich danych osobowych przez firmę Orle Pióro Sp. z o.o. z siedzibą w Warszawie (02-222) przy Al. Jerozolimskich 179 oraz podmioty współpracujące, w tym należące do Grupy Kapitałowej Platformy Mediowej Point Group SA, zgodnie z przepisami ustawy z dnia 29.08.1997 roku o Ochronie Danych Osobowych (Dz. Ustaw nr 133 poz.883) w celu realizacji usług oraz w celach marketingowych. Oświadczam, że jestem świadom, iż przysługuje mi prawo wglądu do moich danych osobowych oraz możliwość ich poprawiania i usuwania.

W rzeczy samej

Wojna bez granic

Paweł Lisicki

Niezwykłe rzeczy dzieją się nie tylko w Polsce. Przez kilka dni godzinami obserwowałem – cóż, nie jest łatwo przenieść się z jednej strefy czasowej do drugiej – amerykańską debatę nad powołaniem do Sądu Najwyższego wybitnego konserwatywnego prawnika Bretta Kavanaugha i nie mogłem się oprzeć wrażeniu déjà vu. Właściwie wszystko działo się tak jak w Polsce, tylko może jeszcze bardziej?

Brett Kavanaugh znany jest ze swoich konserwatywnych poglądów, szczególnie na kwestie obyczajowe. Można z dużym prawdopodobieństwem zakładać, że gdyby w składzie Sądu Najwyższego większość stanowili tacy sędziowie jak on, Amerykanie nie wprowadziliby w 2015 r. idiotycznego zrównania związków jednopłciowych z naturalnymi małżeństwami. To, że tak się stało, wynikło po prostu z układów politycznych i losowych: większość wśród głosujących stanowili wówczas prawnicy o poglądach lewicowo-liberalnych, powołani przez podobnych im lewicowo-liberalnych prezydentów. Tę właśnie dominację obiecał przełamać w czasie kampanii Donald Trump. I, co więcej, słowa dotrzymuje. Kavanaugh to jego drugi kandydat do Sądu Najwyższego. Pierwszy raz od dziesiątków lat może dojść do realnej konserwatywnej zmiany prawa w USA.

To, co tu w skrócie opisałem, jest oczywiste także dla lewicowego establishmentu. Jego przedstawiciele, jak to zwykle bywa, gęby mają pełne frazesów i pięknie brzmiących banałów, kiedy jednak trzeba, nie wahają się użyć środków, powiedzmy szczerze, nie całkiem czystych. Po prostu brudnych. Jak zapowiedział lider mniejszości demokratycznej w Senacie Chuck Schumer, jego partia miała przeciwstawić się kandydaturze Kavanaugha „wszelkimi możliwymi środkami”. Jak zapowiedział, tak zrobił. Dlatego kiedy wszystkie inne sposoby powstrzymania wyboru prawicowego prawnika spełzły na niczym, nagle został on oskarżony o napaść seksualną. Nie byle jaką: o napaść seksualną sprzed 36 lat.

Przypomnę, że Kavanaugh jest absolwentem prawa na Uniwersytecie Yale, szanowanym sędzią federalnym, obecnie zaś pracuje w Sądzie Apelacyjnym w Waszyngtonie. Można sobie zatem łatwo wyobrazić, jakim wstrząsem dla sędziego, dla jego żony i dzieci, były nagłe oskarżenia wysunięte przez feministyczną działaczkę, niejaką Christine Ford, która po 36 latach przypomniała sobie, że 17-letni wówczas Kavanaugh miał zwabić ją w czasie imprezy do sypialni i tam ją molestować. Opowieść o rzekomej napaści Ford przekazała jednej z demokratycznych senatorek i zaraz potem całkowicie bezstronnemu (mam nadzieję, że dostrzegają państwo ironię) „The Washington Post”, amerykańskiej wersji „GW”. Sama rzekoma ofiara stwierdziła, że o historii zdecydowała się opowiedzieć, bo nie mogła znieść myśli, iż jej oprawca zajmie tak wysokie stanowisko.

Rozpętała się wielka zawierucha, a Stany Zjednoczone podzieliły się na tych, którzy wierzyli pani Ford, i na tych, którzy wierzyli sędziemu Kavanaughowi. Ten pod przysięgą oskarżenia odrzucił. Do sprawy włączyło się nawet FBI, które przez tydzień miało sprawdzić, co się wydarzyło przed niemal czterema dziesiątkami lat. Zadanie karkołomne, zważywszy na to, że o rzekomej napaści pani Ford nie raczyła była napomknąć publicznie nigdzie ani nikomu aż do teraz. Nie przedstawiła nawet cienia poszlaki! Mimo tego sędziego Kavanaugha tygodniami obrzucano błotem. Gdyby nie żelazna wola prezydenta Trumpa, zapewne do jego wyboru by nie doszło. W ostateczności głosowanie miało charakter czysto polityczny – 50 republikańskich senatorów było za, 48 demokratycznych było przeciw. To się nazywa niepolityczne i bezstronne głosowanie. Koń by się uśmiał.

Morałów z tej historii jest kilka. Pierwszy i najważniejszy jest prosty: w wojnie kulturowej każdy środek jest dopuszczalny. Atakując kandydaturę Kavanaugha, liberalna lewica najpierw zniszczyła zasadę domniemania niewinności, a następnie próbowała zmienić sens pojęcia „świadek”. To, co powinno podważyć z zasady wiarygodność pani Ford – jej ideowe zaangażowanie – traktowane było jako rzecz bez znaczenia. Przy poparciu mediów lewica próbowała doprowadzić do sytuacji, w której to sędzia Kavanaugh miał dowieść swojej niewinności, a w roli świadków mieli występować ludzie, którzy o całej sprawie dowiadywali się z… mediów! Najpierw usiłowano zniszczyć reputację Kavanaugha, a następnie, skoro już udało się na niego rzucić cień podejrzenia, ogłaszano, że ktoś taki nie może zostać sędzią. Żeby było zabawniej, przeciw jego kandydaturze opowiedział się, rzecz bez precedensu, wiekowy, były emerytowany sędzia Sądu Najwyższego.

Skąd my to wszystko znamy? © ℗

Spis treści

Spis treści schowaj

Pobierz wersję PDF

Ostatnie wydania

Zobacz archiwum wydań