Inline HTML

Wyrażam zgodę na przetwarzanie moich danych osobowych przez firmę Orle Pióro Sp. z o.o. z siedzibą w Warszawie (02-222) przy Al. Jerozolimskich 179 oraz podmioty współpracujące, w tym należące do Grupy Kapitałowej Platformy Mediowej Point Group SA, zgodnie z przepisami ustawy z dnia 29.08.1997 roku o Ochronie Danych Osobowych (Dz. Ustaw nr 133 poz.883) w celu realizacji usług oraz w celach marketingowych. Oświadczam, że jestem świadom, iż przysługuje mi prawo wglądu do moich danych osobowych oraz możliwość ich poprawiania i usuwania.

w rzeczy samej

Partnerstwo czy podległość

Paweł Lisicki

Dawno już żaden inny list nie wywołał takiego szoku jak pismo skierowane przez ambasador USA Georgette Mosbacher do premiera Mateusza Morawieckiego. Nic dziwnego. Zarówno jeśli chodzi o osobliwość tonu i stylu (wraz z błędem w nazwisku i niewłaściwą funkcją adresata), jak i treści (wyraźny ton łajania, strofowania i przywoływania do porządku polskich polityków), list ten jest czymś niezwykłym. Co gorsza, warto pamiętać, że – jak wynika z późniejszych słów przedstawiciela Departamentu Stanu – jest on akceptowaną i, zdaniem Amerykanów, właściwą formą komunikacji z polskim rządem.

Doprawdy trudno sobie wyobrazić coś równie osobliwego. Ciekawe, jak potraktowano by podobny list polskiego ambasadora do premiera jednego z mniejszych państw, gdzie akurat działa jakaś duża polska firma? Jestem pewien, że świat zatrząsłby się z oburzenia, piętnując przejaw „polskiego neokolonializmu”. Podobnie zaskakuje, że ambasador Mosbacher tak surowo traktuje opinie polskich polityków na temat mediów – są one przecież znacznie łagodniejsze od sądów, które wypowiada prezydent Donald Trump pod adresem mediów amerykańskich.

Różnie można oczywiście całe to zdarzenie interpretować. Można powiedzieć, że ambasador USA zachowuje się tak, jak wynika to z układu wzajemnych relacji Polski i Ameryki. Skoro polscy politycy na wyścigi niemal głoszą, że jedyną gwarancją bezpieczeństwa jest obecność amerykańskich żołnierzy w Polsce, że tylko Ameryka da Polsce pewność i stabilność, że nie ma takiej ceny i takiego wysiłku, którego nie warto byłoby dokonać, byle tylko Amerykanie umieścili w Polsce swoją bazę, to, trzeba przyznać, nie wzmacnia to naszej pozycji negocjacyjnej i zachęca Amerykanów do działań takich, które podejmuje pani ambasador. Skoro jedna strona o coś tak bardzo zabiega, skoro twierdzi, że gotowa jest na dowolne wyrzeczenia, to druga strona z tego korzysta. Taki był, jest i będzie zawsze układ w polityce międzynarodowej.

Jeśli mówi się, że tylko Ameryka jest gwarantem niepodległości Polski, to trudno oczekiwać, żeby owa Ameryka z tego nie korzystała. Ambasador USA zatem zrobiła to, co do niej należało: nie licząc się specjalnie z wrażliwością i nastrojami polskich polityków, pokazała, gdzie jest ich miejsce. Ma pilnować interesów amerykańskich i to robi. Mogłaby się wykazać mniejszą brutalnością, to prawda, ale że jest osobą w dyplomacji nową i nienawykłą do urzędniczego stylu, nie bawi się w niuanse.

Czy ten obraz jest prawdziwy? Obawiam się, że tak. Obawiam się, że sposób prowadzenia negocjacji z Amerykanami wytworzył w Waszyngtonie przekonanie, że Polska zaakceptuje wszystko. Można by zatem wyciągnąć wniosek, że główną odpowiedzialność za to, jak wykonuje swoje obowiązki ambasador USA, ponoszą ci polscy politycy, którzy tak bardzo zabiegali o dobre relacje z Waszyngtonem, że aż zbudowali przekonanie, iż nie chodzi tu o partnerstwo, ale podległość. Tak często, konsekwentnie i pryncypialnie mówili, że partnerstwa z USA nie da się niczym zastąpić, iż sojusz przemienił się w podporządkowanie.

Nie znaczy to, że Polska o obecność amerykańską zabiegać nie powinna. Jednak chyba nie w taki sposób jak do tej pory. Amerykanów trzeba przekonywać, że dobre relacje z Polską są korzystne również dla nich, jednak partnerstwo oznacza pewnego rodzaju równość. W przeciwnym razie coraz częściej Polacy będą mieli poczucie, że jedną podległość zastąpili drugą, że walcząc o suwerenność wobec Unii, oddali się pod kuratelę Waszyngtonu. W pewnym momencie może się okazać, że koszty tej opieki i tej gwarancji są tak wielkie, iż pojawi się proste pytanie, czy jeszcze się to Polsce opłaca. Oby było to tylko dmuchanie na zimne, a cała sprawa z listem okazała się jedynie przypadkowym incydentem. © ℗

Spis treści

Spis treści schowaj

Pobierz wersję PDF

Ostatnie wydania

Zobacz archiwum wydań