w rzeczy samej
Sukces i mniejsze zło
Paweł Lisicki
Kiedy na początku lipca polskiej delegacji w Brukseli udało się powstrzymać wybór na szefa Komisji Europejskiej Fransa Timmermansa, niektórzy widzieli w tym przełom i czytelny znak rosnących wpływów Polski w Unii. Sam premier Mateusz Morawiecki wspominał, że „byliśmy o krok, byliśmy o włos od wyboru kandydata radykalnego, kandydata ideologicznej lewicy. Nie chcieliśmy tego kandydata”. Dlatego Polska postawiła na Ursulę von der Leyen, byłą minister obrony Niemiec, zaufaną polityk obecnej kanclerz, Angeli Merkel. Jak można sądzić ze słów premiera, pani von der Leyen to kandydat, który nie tylko, że nie reprezentuje ideologicznej lewicy, lecz także „ma w sobie potencjał łączenia Europy, nie antagonizuje Europy, nie obraża państw członkowskich”.
Nic dziwnego, że inni politycy PiS ogłosili, że wybór pani von der Leyen to wielki sukces rządu, i uznali, że pod jej przywództwem Komisja i inne instytucje unijne zmienią nastawienie do Warszawy.
Cóż, nie ma wątpliwości, że utrącenie kandydatury Timmermansa było pokazem skuteczności. Jednak jak wielkim? Czy faktycznie Polsce, jak twierdził szef gabinetu, udało się zatrzymać „wybór kandydata radykalnego, kandydata lewicy”? Czy przedstawiciele polskich władz nie okazali w tym przypadku nadmiaru optymizmu? Czy tego, co można uznać za mniejsze zło – wyboru faktycznie lewicowej, zideologizowanej i niechętnej polskim władzom polityk – nazbyt szybko nie próbowali przedstawić jako zwycięstwa? Dając nowej kandydatce na szefa Komisji publicznie tak duży kredyt zaufania, łatwo można wpaść we własne sidła.
Wszystko bowiem wskazuje na to, że pani von der Leyen jest inną kopią pana Timmermansa i może próbować wpływać na Polskę dokładnie w taki sam sposób jak liberalny Holender. Gorzej. Von der Leyen ma za sobą bezpośrednie poparcie kanclerz Merkel, co czyni silniejszym jej mandat polityczny. Po drugie może powołać się na to, że przecież głosowały za nią kraje V-4. Wreszcie, po trzecie, może będzie chcieć się uwiarygodnić w oczach dominujących w mediach liberałów i lewicy. Już teraz, podczas przesłuchań przed PE, w wypowiedziach niemieckiej polityk pojawiły się bardzo niebezpieczne oznaki. Von der Leyen zadeklarowała, że jest zwolenniczką karania państw UE, które nie chcą przyjmować imigrantów, że popiera politykę tzw. neutralności klimatycznej i że chce walczyć o przestrzeganie praworządności w państwach Unii – przypomnę, że za tym zgrabnie brzmiącym sloganem ukrywa się dążenie do ograniczenia suwerenności poszczególnych państw Unii. We wszystkich tych punktach niemiecka polityk zajmuje stanowisko sprzeczne z tym, które reprezentował polski rząd.
Jaki z tego wszystkiego płynie morał? Czy oznacza to, że rząd niesłusznie przeciwstawił się kandydaturze Timmermansa? W żadnym razie. Jednak odrzucenie kandydatury Holendra nie powinno oznaczać tak jednoznacznego poparcia dla von der Leyen. Być może należało na samym początku publicznie i wyraźnie zaznaczyć dystans do nowej szefowej KE. Być może zamiast mówić tyle ciepłych słów o niemieckiej kandydatce trzeba było wyraźnie wskazać, że Polska udziela jej wyłącznie warunkowego poparcia. Nie miałoby to oczywiście praktycznego znaczenia – bo nie Polska i nie Węgry rozdają karty w Unii. Dawałoby jednak lepszą pozycję przetargową. Ułatwiłoby też krytykę przyszłych posunięć niemieckiej komisarz, jeśli te będą takie, jak wynika z jej lewicowych poglądów. © ℗