W rzeczy samej
Koniec zasady niesprzeczności
Paweł Lisicki
Tyle wielkich słów, które pojawiły się przy okazji dyskusji o zmianach w sądownictwie, dawno już nie padło. Nawet na tle oszalałej demagogii, którą od 2015 r. posługuje się duża część opozycyjnych mediów i polityków, ostatnie tygodnie były, powiedzmy, ponadstandardowe. Okazało się, że obecna Polska niczym nie różni się od PRL, a rząd premiera Morawieckiego, przygotowując ustawę, która dyscyplinuje rozpolitykowanych sędziów, wprowadza stan wojenny. Jedyne, czego nie potrafili ustalić obrońcy demokracji, to to, jak nazywać nowe prawo: czy była to – jak chcieli publicyści „GW” – ustawa „kagańcowa”, czy wersja propagowana przez TVN, a więc ustawa „represyjna”. Dzień po dniu za to można było przeczytać o tysiącach protestujących obywateli, o setkach miast, w których odbywają się demonstracje. Olga Tokarczuk, noblistka posługująca się frazą sentymentalno-wyzwoleńczą, głosiła, że z prześladowanymi sędziami są wszyscy. Donald Tusk opowiadał, że PiS chce pozwolić na bezkarną kradzież. Itd., itp. Ile warte były te gesty, okrzyki, jakie znaczenie miał ten stan wzmożenia i pobudzenia, doskonale pokazało zachowanie opozycji w chwili, kiedy to naprawdę miała ona szansę opóźnienia prac Sejmu nad zmianami w ustawie. Otóż wielu posłów opozycji po prostu nie przyszło na głosowanie.
W ogóle mnie to nie dziwi. Wielu polityków doskonale zdaje sobie sprawę z teatru, w którym biorą udział. Mając do wyboru przedświąteczne zakupy czy kolejne jałowe ględzenie o upadku demokracji, wybrali to pierwsze. Nie przewidzieli jedynie tego, że najbardziej zagorzali obrońcy demokracji nie rozumieją reguł tej gry i na poważnie myślą, że lada moment Jarosław Kaczyński ze Zbigniewem Ziobrą zniszczą system wymiaru sprawiedliwości w Polsce. Jak widać, są ludzie, którzy nigdy niczego się nie uczą. Tak jak w 2016 r. dali się posłać pod Sejm w czasie, gdy jeden z opozycyjnych liderów wędrował radośnie po Portugalii, tak teraz uwierzyli, że w całej sprawie chodzi o coś więcej niż o awanturę. Uwierzyli – i jak to bywa w takich przypadkach – zawiedli się. A następnie, też typowe, wykrzyczeli swoją frustrację.
Jednak oprócz elementu tragifarsy spór o sądownictwo ma też w sobie element poważny. Szkoda, że w tak małym stopniu jest on dostrzegany. Wyrok Trybunału Sprawiedliwości UE, pozwalający polskiemu Sądowi Najwyższemu oceniać legalność nowych instytucji, tryb ich powołania, wreszcie prawowitość poszczególnych sędziów, to w istocie krzyczące złamanie zasady suwerenności państwowej. Co do zasady orzeczenie to nie tylko nigdy nie powinno zapaść, lecz także nigdy w ogóle nie powinno być brane pod uwagę przez żaden polski sąd. TSUE radykalnie przekroczył swoje kompetencje i złamał dotychczas obowiązujące normy. Ryba psuje się od głowy, nic zatem dziwnego, że polscy sędziowie wzięli przykład z kolegów w TSUE i całkowicie wbrew zapisom polskiej konstytucji uznali, że wolno im dokonywać wiążącej interpretacji ustaw. Najdalej, jeśli chodzi o ten niebywały wręcz wykwit prawotwórstwa, poszła pierwsza prezes SN, prof. Małgorzata Gersdorf, która wezwała członków nowej izby dyscyplinarnej SN do niewydawania wyroków. Doprawdy, to się po prostu w głowie nie mieści. Sytuacja, w której sędziowie przyznają sobie, prawem kaduka, uprawnienie do rozstrzygania, kto jest, a kto nie jest legalnie wybrany, oznaczałaby, że Polska w istocie nie potrzebuje ani parlamentu, ani prezydenta, ani Trybunału Konstytucyjnego. Po co, skoro są TSUE i Sąd Najwyższy?
Z pewnego punktu widzenia może takie rozwiązanie nie byłoby wcale złe – na pewno oznaczałoby znaczące oszczędności dla budżetu państwa. Ot, rządziłaby grupka oświeconych autorytetów, a szare masy mogłyby co najwyżej grzecznie się słuchać. Osobliwa to wizja. Nie pojmuję, jak ma się ona do reguł demokracji i do zasady, zapisanej w konstytucji, suwerenności narodu, ale cóż, najwyraźniej żyjemy w czasach, kiedy to reguła niesprzeczności przestała obowiązywać. Przynajmniej sędziów. © ℗