Inline HTML

Wyrażam zgodę na przetwarzanie moich danych osobowych przez firmę Orle Pióro Sp. z o.o. z siedzibą w Warszawie (02-222) przy Al. Jerozolimskich 179 oraz podmioty współpracujące, w tym należące do Grupy Kapitałowej Platformy Mediowej Point Group SA, zgodnie z przepisami ustawy z dnia 29.08.1997 roku o Ochronie Danych Osobowych (Dz. Ustaw nr 133 poz.883) w celu realizacji usług oraz w celach marketingowych. Oświadczam, że jestem świadom, iż przysługuje mi prawo wglądu do moich danych osobowych oraz możliwość ich poprawiania i usuwania.

W RZECZY SAMEJ

Zwycięstwo rozsądku

PAWEŁ LISICKI

Ducunt volentem fata, nolentem trahunt – powolnego prowadzą losy, opornego ciągną siłą. Tak, wiem, łacińskie cytaty do dobrego tonu nie należą. A co zrobić, kiedy akurat te słowa jak żadne inne doskonale oddają to, co wydarzyło się w Polsce w środowy wieczór? Co najmniej od końca marca, czyli od chwili, kiedy rząd ogłosił ostre, nigdy wcześniej niepraktykowane kroki w walce z epidemią koronowirusa i zamknął Polskę na cztery spusty, było wiadomo, że organizowanie wyborów prezydenckich 10 maja nie ma sensu.

Pisałem o tym kilka razy w tygodniku, mówiłem też publicznie w debacie zorganizowanej na początku kwietnia przez wp.pl. Nie sądzę, żeby było to wybitnie przenikliwe spostrzeżenie: po prostu uważna obserwacja sytuacji wskazywała, że społeczeństwo – znajdujące się w stanie psychozy, zamaseczkowane, zamknięte w domach, przerażone wizją armagedonu, przekonywane raz po raz, że za każdym węgłem czai się wirus, a każdy człowiek jest potencjalnym nosicielem choroby – wyborów, mimo że zgodnych z prawem, nie chciało. Gdyby do nich doszło – jak domagali się tego bezkompromisowo najbardziej radykalni poplecznicy władzy – konsekwencje mogły być fatalne. Bardzo niska frekwencja musiałaby prowadzić do kolejnego kryzysu politycznego. Nawet gdyby Andrzej Duda wygrał, jego zwycięstwo byłoby powszechnie i radykalnie kwestionowane – zarówno w Polsce, jak i za granicą. Powtarzam: nie widzę w tej opinii niczego odkrywczego. Wystarczyło po prostu chwilę się zastanowić i rozejrzeć wokół siebie, żeby takie wnioski wyciągnąć. Dlaczego zatem PiS konsekwentnie aż do środy zdawał się tego nie zauważać? Dlaczego mimo oczywistych znaków na niebie i ziemi z takim uporem przekonywano Polaków, że do wyborów 10 maja dojść musi? Bóg raczy wiedzieć. W każdym razie zawarcie kompromisu między Jarosławem Kaczyńskim a Jarosławem Gowinem jest jedną z najlepszych od dłuższego czasu informacji, jaką mogę komentować. Tak, w ostatniej chwili przed zderzeniem ze ścianą udało się im zatrzymać rozpędzony pojazd – ot, taka metafora. Dzięki temu po pierwsze będzie można przygotować wybory w taki sposób, żeby ich prawowitość nie była powszechnie podważana. Po drugie można zakładać, że w lipcu, który jest najbardziej prawdopodobnym terminem, można będzie liczyć na normalną frekwencję, bo Polacy już się z niebezpieczeństwem epidemii oswoją i trauma ustąpi, co oznacza, że wybrany w ten sposób prezydent będzie miał prawdziwy mandat społeczny. Po trzecie udało się uniknąć rozpadu większościowej prawicowej koalicji – a to byłoby w obecnej sytuacji prawdziwą klęską. Nieustanne lawirowanie, kupowanie głosów, powolne wykrwawianie się PiS było – w sytuacji możliwego, coraz bardziej pogłębiającego się kryzysu gospodarczego – scenariuszem realnym i skrajnie niekorzystnym dla Polski. Po czwarte wreszcie, co też jest ważne, zawierając kompromis, obaj liderzy pokazali, że dla dobra interesu społecznego potrafią się wznieść ponad osobiste ambicje. Jarosław Gowin zachował twarz, a Jarosław Kaczyński kolejny raz udowodnił, że gęba, którą codziennie doprawiają mu autorzy popierający opozycję (a jest ich tak wielu, że aż nie chce mi się cytować poszczególnych nazwisk), wizerunek arbitralnego tyrana, który nie licząc się z niczym ani nikim, wprowadza w życie swe zachcianki, to właśnie wykwit niedojrzałej wyobraźni emocjonalnie rozdygotanych propagandystów.

Ciekawe, jak teraz zachowa się opozycja. Teoretycznie powinna docenić porozumienie w sprawie wyborów. Jednak szczerze mówiąc, spodziewam się, że zachowa się tak jak zawsze do tej pory, czyli beznadziejnie. Znowu będę słyszeć o końcu demokracji, dyktaturze, zdradzie konstytucji, autorytaryzmie itd., itp. Żałosne to wprawdzie, ale, jak widać, niektórzy nie umieją już od tej retoryki się uwolnić. Ci sami ludzie potrafią jednocześnie wzywać do przesunięcia terminu wyborów i ogłaszać, że przesunięcie jest nielegalne. Domagać się lepszych gwarancji uczciwości głosowania i w chwili, kiedy ich postulaty są spełniane, nazywać to zdradą stanu. Wzywać do wprowadzenia stanu wyjątkowego i nazywać takie projekty zamordyzmem. Niestety, w Polsce opozycja coraz częściej przestaje pełnić przypisaną jej funkcję racjonalnego krytyka władzy i przemienia się w grupkę z miesiąca na miesiąc coraz bardziej rozhisteryzowanych krzykaczy. Można mieć tylko nadzieję, że liczba dostrzegających to Polaków będzie rosła i że znajdzie to wyraz w najbliższych wyborach prezydenta. © ℗

Spis treści

Spis treści schowaj

Pobierz wersję PDF

Ostatnie wydania

Zobacz archiwum wydań