Inline HTML

Wyrażam zgodę na przetwarzanie moich danych osobowych przez firmę Orle Pióro Sp. z o.o. z siedzibą w Warszawie (02-222) przy Al. Jerozolimskich 179 oraz podmioty współpracujące, w tym należące do Grupy Kapitałowej Platformy Mediowej Point Group SA, zgodnie z przepisami ustawy z dnia 29.08.1997 roku o Ochronie Danych Osobowych (Dz. Ustaw nr 133 poz.883) w celu realizacji usług oraz w celach marketingowych. Oświadczam, że jestem świadom, iż przysługuje mi prawo wglądu do moich danych osobowych oraz możliwość ich poprawiania i usuwania.

w rzeczy samej

Polacy i ci drudzy

Paweł Lisicki

Chcę być prezydentem wszystkich Polaków. Jestem otwarty na współpracę i do tej współpracy zachęcam” – mówił 6 sierpnia prezydent Andrzej Duda. I dodawał: „Spór polityczny nie zniknie, bo jest częścią demokracji, ale trzeba zrobić wszystko, by obniżyć jego temperaturę. Potrzeba nam więcej serdeczności, więcej uśmiechu. […] Ważne jest, by nawet po największych sporach podać oponentowi rękę. Dlatego zaprosiłem Rafała Trzaskowskiego do Pałacu Prezydenckiego. Chciałem, żeby to był nowy zwyczaj w polskiej polityce, i mam nadzieję, że będzie”. Cóż, chciałoby się powiedzieć, że nadzieja umiera ostatnia.

Oczywiście, zdaję sobie sprawę, że takie słowa – o potrzebie pojednania, o wyciszeniu emocji – są w ustach głowy państwa czymś naturalnym. Wbrew swoim krytykom Andrzej Duda wykonał zarówno w ostatnich latach, jak i podczas kampanii takich gestów otwarcia całkiem sporo. Jednak, obawiam się, nie doprowadzą one do tego, żebyśmy – nadzieja na to pojawiła się w prezydenckim przemówieniu – pięknie się różnili. I to nie dlatego, że – jak twierdzi wielu publicystów – Polska jest podzielona na dwa plemiona, które nawzajem ze sobą emocjonalnie walczą. Rzecz nie w podziale, nie w plemienności. Nie. Ostatnie wydarzenia pokazały bowiem, że nie jest to podział w obrębie jednego narodu. Dla jednych naród polski z jego historią, tożsamością i kulturą jest zasadniczą wartością, dla drugich jest on albo czymś obojętnym, albo wręcz stanowi przeszkodę. To podział na tych, dla których pamięć, suwerenność, interes polskiej wspólnoty są podstawową miarą i sensem uprawiania polityki, i tych, którzy najchętniej by się tych podstawowych zasad pozbyli. To podział na tych, dla których liczy się hasło: „Bóg, honor, ojczyzna”, i tych, którzy wolą „bezbożność, bezwstyd i bezdomność”.

Niektórzy czytelnicy zapewne zapytają, czy to, co piszę, nie jest retoryczną przesadą. Obawiam się, że nie. Wydawało mi się bowiem długo, że mimo różnych podziałów politycznych, właśnie naturalnych, wszystkich Polaków łączą pewne nienaruszalne – nazwijmy to tak – imponderabilia i wyrażające je nienaruszalne znaki. Niedające się zakwestionować symbole. Były z nami zawsze. Podziały polityczne mogą dotyczyć różnych spraw: wysokości podatków, polityki imigracyjnej, wydatków społecznych, wreszcie w pewnym stopniu polityki zagranicznej. To, powtarzam, sprawy naturalne. Jednak czy taki podział może dotyczyć samych fundamentów istnienia państwa? Czy można być Polakiem w sensie kulturowym i nie reagować na profanację pomnika Chrystusa na Krakowskim Przedmieściu? Czy można pozostać Polakiem i wzruszać ramionami, gdy się widzi tęczową aureolę wokół oblicza Matki Boskiej Częstochowskiej? Czy można być Polakiem i drwić z tego, co dla Polaków było zawsze, właśnie niezależnie od prywatnie wyznawanej wiary, najważniejsze: z biało-czerwonej flagi, z krzyża itd.?

Symbole polskości to nie szpargały bez znaczenia. Dla ich ocalenia, dla ich obecności pokolenia Polaków przelewały krew, ginęły, walczyły, składały ofiarę. A więc czy w sensie kulturowym można być Polakiem, odrzucając te znaki, gardząc nimi? Nie sądzę. Tak jak Polakami nie byli komuniści, dla których znakiem stały się sierp i młot, tak nie są nimi dziś ci, dla których te podstawowe narodowe znaki tożsamości i pamięci są bez znaczenia.

Kiedy zatem widzę, jak kolejni politycy opozycji, na czele z niedoszłym (dzięki Bogu!) prezydentem Polski Rafałem Trzaskowskim, zamiast zrobić to, co powinien zrobić każdy Polak – potępić dzicz i barbarzyńców bezczeszczących wspólne znaki – próbują tę podłość usprawiedliwić, szukają dla niej zrozumienia, to odczuwam, szczerze mówiąc, mdłości. W tej obronie czynów, które jeszcze kilkanaście lat temu uznano by za zwyrodnienie, jest coś obrzydliwego. Gdyby nie minione pokolenia Polaków, którzy dla tego, co najświętsze, nadstawiali głowę i ryzykowali życie, nie cieszylibyśmy się ani wolnością, ani demokracją, ani własnym państwem. Jak można tego nie rozumieć? Jak można przechodzić nad tym do porządku dziennego? Drwić, szydzić, uruchamiać toporne łańcuchy tautologii?

Można tylko w jednym przypadku: jeśli utraciło się więź z polskością, jeśli popadło się w narodowy nihilizm. To zaś oznacza, że nie mamy w obecnej Polsce do czynienia z wojną dwóch plemion, ale z obroną polskiego narodowego dziedzictwa przed motłochem, polskiej kultury przed hołotą. Zderzamy się z buntem barbarzyńskich mas. Dlatego, mimo najszczerszych chęci, trudno mi w sobie wzbudzić przekonanie, że najbliższe lata będą spokojniejsze. Wojna się nie skończy. © ℗

Spis treści

Spis treści schowaj

Pobierz wersję PDF

Ostatnie wydania

Zobacz archiwum wydań