Inline HTML

Wyrażam zgodę na przetwarzanie moich danych osobowych przez firmę Orle Pióro Sp. z o.o. z siedzibą w Warszawie (02-222) przy Al. Jerozolimskich 179 oraz podmioty współpracujące, w tym należące do Grupy Kapitałowej Platformy Mediowej Point Group SA, zgodnie z przepisami ustawy z dnia 29.08.1997 roku o Ochronie Danych Osobowych (Dz. Ustaw nr 133 poz.883) w celu realizacji usług oraz w celach marketingowych. Oświadczam, że jestem świadom, iż przysługuje mi prawo wglądu do moich danych osobowych oraz możliwość ich poprawiania i usuwania.

Komentarz

Kurtyna wreszcie uchylona

Paweł Lisicki

Rzadko używam mocnych przymiotników. Jednak trudno nie nazwać ujawnionej przez Cezarego Gmyza informacji szokującą. Okazało się bowiem, że przez kilka ostatnich lat służby specjalne stale niemal prowadziły inwigilację, czasem podsłuch dziennikarzy. Oczywiście przedstawiciele „czwartej władzy” nie są „świętymi krowami”. Obowiązują ich jednak też prawa szczególne, które wprost wynikają z ich zapisanej w ustawach misji. Takim prawem jest prawo do tajemnicy dziennikarskiej. Tylko dzięki niemu mogą często docierać do niewygodnych dla władzy informacji. Prawo do tajemnicy z jednej strony, obowiązek informowania z drugiej. Inwigilowanie dziennikarzy oznacza zamach na tę zasadę. Nie jest to zwykły przypadek naruszenia prywatności, ale – można powiedzieć – złamanie reguł życia publicznego i demokracji.

Wszystko wskazuje na to, że wątpliwa działalność służb miała na celu nie dobro publiczne, lecz przeciwnie, ochronę interesów rządzących. Podsłuchiwano, sprawdzano i kontrolowano tych dziennikarzy i redaktorów, którzy wcześniej albo opublikowali, albo byli odpowiedzialni za publikację materiałów dla rządzących niewygodnych. Artykułów, które obnażały korupcję, nadużycia, prywatę i serwilizm. Można sądzić, że politycy PO uczynili ze służb swą prywatną armię, rodzaj opłacanych z pieniędzy państwowych ochroniarzy. Zamiast tropić zagrożenia dla państwa, służby tropiły zagrożenia dla rządzących, zamiast pilnować interesu publicznego, dbały o korzyść Platformy, zamiast szukać przestępców, zasadzały się na tych, którzy przestępstwa próbowali ujawniać. Działo się zaś to wszystko pod rządami Donalda Tuska, który w swym pierwszym exposé, gdy w 2007 r. został premierem, powtórzył kilkadziesiąt razy jedno ważne słowo: „zaufanie”. Ba, wtedy jeszcze twierdził, że jego rząd, inaczej niż poprzednicy, nigdy nie posłuży się metodami wątpliwymi i dwuznacznymi. Szybko okazało się, że nie chodziło o zaufanie obywateli do władzy, ale swoich do swoich. Kiedy prasa, między innymi kierowana wówczas przeze mnie „Rzeczpospolita”, ujawniła aferę hazardową, cały wysiłek władz skoncentrował się na dwóch celach: po pierwsze ukręcić łeb sprawie, po drugie kontrolować tych, którzy o niej poinformowali. Podobnie było w przypadku innych afer. O dziwo, wydaje się, że niektórzy politycy PO robili dokładnie to, co zarzucali swoim oponentom politycznym. Dla zachowania władzy posługiwali się prawdopodobnie metodami albo bezprawnymi, albo prawo omijającymi.

Wolne i niezależne od rządu media są solą demokracji. Większość dziennikarzy, których nazwiska znalazły się na liście inwigilowanych, pracowała i pracuje właśnie w mediach, w większości prywatnych. To najlepszy dowód hipokryzji i dwulicowości niektórych polityków PO: usta pełne mieli banałów o wolności słowa, potrzebie demokracji, otwartości i przejrzystości, kiedy jednak czuli zagrożenie, nie wahali się łamać reguł i nadużywać swej pozycji. Robili to tym łatwiej i z tym większą dezynwolturą, że byli absolutnie pewni bezkarności. Faktycznie, mogli być pewni siebie.

Jeszcze ponad rok temu nic nie wskazywało na to, że władzę przejmie opozycja. Jeszcze kilkanaście miesięcy temu, zanim do opinii publicznej dotarły zapisy rozmów w restauracji Sowa i Przyjaciele, nic nie wskazywało na możliwość zmiany. Nadmiar pewności siebie doprowadził do poczucia bezkarności. W takiej atmosferze nastąpiła zapewne prywatyzacja służb, a wzajemne intrygi i zakulisowe walki doprowadziły do załamania rządzącego układu.

Od kilku miesięcy zarówno politycy opozycji, jak i związani z nimi publicyści, wieszczą kres polskiej demokracji. Raz po raz organizują w jej obronie marsze. Nie zapominają także o wołaniu o pomoc zagranicy. Komisja Europejska sprawdza, czy w Polsce nie doszło do złamania praworządności, amerykańscy senatorzy napisali w tej sprawie list, a szef Parlamentu Europejskiego ogłosił, że pod rządami PiS następuje w Polsce proces putinizacji. To się dopieronazywa odwracanie kota ogonem. Toż to czysto orwellowski zabieg! Ci, którzy jeszcze do niedawna albo sami odpowiadali za niecne praktyki władzy, albo też władzy basowali, teraz występują w roli obrońców demokracji. Ci, którzy nieprawidłowości ujawniają, stają się zagrożeniem dla demokracji, ci, którzy ją gwałcili, jej obrońcami. Ci, którzy do tej pory milczeli albo chwalili, teraz się nagle zaniepokoili i zatroskali. Przespali biedacy osiem lat i teraz się ze snu wybudzili. Żałosne to dosyć i miałkie. Można by z tego drwić i szydzić, gdyby nie realne straty, jakie owa pseudotroska może Polsce przynieść.

Najważniejsze teraz, żeby całą sprawę inwigilacji całkiem wyjaśnić, a winnych łamania prawa ukarać. Tylko w ten sposób można sprawić, by takie przypadki nie miały już miejsca. Powinno się to stać przestrogą dla wszystkich. I otrzeźwieniem dla tych, którzy opowiadają o rzekomym zagrożeniu dla polskiej demokracji. Nic jej tak nie pomogło jak właśnie zmiana władzy. © ℗

Spis treści

Spis treści schowaj

Pobierz wersję PDF

Ostatnie wydania

Zobacz archiwum wydań