Inline HTML

Wyrażam zgodę na przetwarzanie moich danych osobowych przez firmę Orle Pióro Sp. z o.o. z siedzibą w Warszawie (02-222) przy Al. Jerozolimskich 179 oraz podmioty współpracujące, w tym należące do Grupy Kapitałowej Platformy Mediowej Point Group SA, zgodnie z przepisami ustawy z dnia 29.08.1997 roku o Ochronie Danych Osobowych (Dz. Ustaw nr 133 poz.883) w celu realizacji usług oraz w celach marketingowych. Oświadczam, że jestem świadom, iż przysługuje mi prawo wglądu do moich danych osobowych oraz możliwość ich poprawiania i usuwania.

w rzeczy samej

Nieznośna ucieczka we frazesy

paweł lisicki

Na każdym większym przyjęciu pojawia się zwykle stetryczały wujek dobra rada, który usiłuje przekonać, że wszystko wie i wszystko przewidział. Reprezentuje on nieznośny dość typ charakteru i jeśli tylko się da, to staramy się kogoś takiego unikać. Cechą takiego przemądrzałego osobnika jest zwięzła, acz znacząca uwaga: „A nie mówiłem”. Co zrobić, jeśli jednak sama rzeczywistość wymusza na człowieku posłużenie się tą niewdzięczną frazą? Bo to, że jedynym sensownym i racjonalnym wyjściem z obecnego konfliktu z Unią Europejską powinno być przygotowanie scenariusza opuszczenia wspólnoty, powtarzam (nie tylko ja zresztą w „Do Rzeczy”) od miesięcy. Kiedy zatem dostrzegam, że ta oczywistość dociera do niektórych przynajmniej polityków PiS i że, nieśmiało, bo nieśmiało, potrafią ją wyrazić, pozostaje mi jedno. Powtórzyć: „A nie mówiłem”.

Tak, zdaję sobie sprawę z różnicy znaczenia słów publicysty, który może sobie pozwolić na więcej, i polityka, który musi wypowiadać się znacznie ostrożniej. Tym bardziej ucieszyłem się ze słów wicemarszałka Sejmu Ryszarda Terleckiego, który na forum w Karpaczu powiedział: „Powinniśmy myśleć nad tym, jak najbardziej możemy współpracować, żebyśmy wszyscy byli w Unii, ale żeby ta Unia była taka, jaka jest dla nas do przyjęcia”. I dodał: „Jeżeli pójdzie tak, jak się zanosi, że pójdzie, no to musimy szukać rozwiązań drastycznych. Brytyjczycy pokazali, że dyktatura brukselskiej biurokracji im nie odpowiada, i się odwrócili, i wyszli. My nie chcemy wychodzić […], ale nie możemy dać się zapędzić w coś, co ograniczy naszą wolność, i coś, co organiczny nasz rozwój”. Nie są te słowa niczym odkrywczym, właściwie to stwierdzenie oczywistości.

To, że ledwo marszałek Terlecki zdążył je wypowiedzieć, został wielokrotnie potępiony i to nie tylko przez opozycję, lecz także – pośrednio przynajmniej – przez przedstawicieli rządu, stanowi smutny znak kryzysu polskiej myśli politycznej. Co gorsza, najwyraźniej nad marszałkiem odbyła się odpowiednia praca i już kilkanaście godzin później wszystko wróciło na swoje utarte, banalne tory. Marszałek ogłosił, że „polexit to wymyślona szopka”, a Polska „była, jest i będzie członkiem UE”. Doprawdy? Podziwiam tę pewność i wiedzę o przyszłości. Jest tak samo pewna, jak pewna była wieczysta przyjaźń ze Związkiem Sowieckim.

P

omysł, żeby uciekać przed problemami i lukrować rzeczywistość, ma jednak ograniczony sens. Niestety, najwyraźniej władze uważają inaczej (chyba że jest to wszystko pewną świadomie przygotowaną komedią i niezwykle wyrafinowaną grą) i szybko dały temu wyraz. Rzecznik rządu Piotr Mueller ogłosił, że Polska pozostanie w Unii. „Jesteśmy za tym, żeby Polska była członkiem UE, ale jednocześnie, żeby odgrywała podmiotową rolę”. Brzmi dobrze, nieprawdaż? Tylko co z tego? To zgrabny frazes, który coraz bardziej odstaje od faktów. To tak, jakby opozycjoniści z czasów PRL ogłosili, że są za przyjaźnią i sojuszem ze Związkiem Sowieckim pod warunkiem, że Polskę będzie się traktować podmiotowo. Można się oczywiście bawić w ogłaszanie utopijnych pomysłów i klajstrowanie rzeczywistości. Tylko po co? Unia, o której tu mowa, nie istnieje i się nie pojawi. Prędzej czy później zatem kwestia przynależności Polski do UE wróci. Jeśli nie będzie się z nią w stanie zmierzyć obecny rząd, to zrobi to kto inny.

Gołym okiem widać, że w obecnej Unii o żadnej podmiotowej roli dla Polski nie ma mowy. Obecny unijny projekt zakłada federalizację, ograniczenie suwerenności państwowej i pełną realizację postulatów ideologii LGBT+. Wszystkie te punkty to swego rodzaju oficjalna doktryna Brukseli. Jej przyjęcie oznacza całkowitą metamorfozę (właściwie zniszczenie) polskiej tożsamości narodowej. Polska staje zatem przed wyborem: dać się złamać i przekupić, podporządkowując się, albo uznać, że koszty przynależności i posłuszeństwa są zbyt wysokie i rozpocząć poważną debatę nad opuszczeniem Unii. Ucieczka przed tym dylematem to dziecinada. Taka sama jak chwalenie się 770 mld z Unii, zanim się je dostało, co jedynie pozwoliło unijnym biurokratom wzmóc presję na Polskę.

Zamiast zaklęć i frazesów należałoby się zastanowić nad prawdziwymi instrumentami politycznymi, które pokazałyby podmiotowość Polski. Skoro już popełniono pierwszy błąd i nie wykorzystano w 2020 r. prawa weta, należałoby myśleć o innych sposobach zabezpieczenia naszych interesów. Jednym z nich mogłaby być groźba wstrzymania wpłaty polskiej składki do budżetu Unii. Innym zobowiązanie polskiego rządu, żeby raz do roku przedstawiał bilans zysków i strat wynikających z przynależności do UE – zarówno tych gospodarczych, jak i społecznych oraz kulturowych. Samo jego sporządzenie otwierałoby dyskusję nad polską przyszłością i byłoby swoistym impulsem suwerennościowym. © ℗

Spis treści

Spis treści schowaj

Pobierz wersję PDF

Ostatnie wydania

Zobacz archiwum wydań