Inline HTML

Wyrażam zgodę na przetwarzanie moich danych osobowych przez firmę Orle Pióro Sp. z o.o. z siedzibą w Warszawie (02-222) przy Al. Jerozolimskich 179 oraz podmioty współpracujące, w tym należące do Grupy Kapitałowej Platformy Mediowej Point Group SA, zgodnie z przepisami ustawy z dnia 29.08.1997 roku o Ochronie Danych Osobowych (Dz. Ustaw nr 133 poz.883) w celu realizacji usług oraz w celach marketingowych. Oświadczam, że jestem świadom, iż przysługuje mi prawo wglądu do moich danych osobowych oraz możliwość ich poprawiania i usuwania.

W RZECZY SAMEJ

To byłby szał

Paweł Lisicki

Z różnych głosów, które pojawiły się po głośnym wystąpieniu Billa Clintona, który na jednym z wieców stwierdził, że Polska i Węgry mają dość demokracji,chcą przywództwa w stylu putinowskim, wybierają autorytaryzm, bo boją się cudzoziemców, warto zwrócić uwagę na wypowiedź Lecha Wałęsy. „Clinton powiedział prawdę i nie ma za co przepraszać Polaków” – uznał były prezydent kilka dni temu.
Kolejny to dowód na to, że im bardziej bezczelna opinia na temat Polski pojawi się za granicą, tym chętniej zostanie wykorzystana przez polską opozycję dowalki z PiS. Tak jakby na chwilę nie można było wykazać się zdrowym rozsądkiem i uznać, że wspólny interes Polski jest czymś ważniejszym niż dokopywanie przeciwnikowi politycznemu.
Pominę drobiazg, jakim jest przekonanie Billa Clintona, że Polska nie byłaby wolna, gdyby nie USA. Jest coś na rzeczy, choć jeszcze więcej na rzeczy jest w tym, że gdyby nie tchórzostwo, naiwność i zdrada, Polska po wojnie wolności by nie straciła. Pomagając polskiej wolności, Amerykanie naprawiali swój grzech z czasów Teheranu i Jałty. Jednak tym, co najważniejsze w obecnej awanturze, nie są oczywiście rozważania o przeszłości.
Słowa Clintona nie odbiegają pewnie od tego, co o Polsce myśli wielu wpływowych demokratów. Ci, którzy je lekceważą albo – co gorzej – się z nich cieszą, nie rozumieją, do jakiego stopnia obecna amerykańska polityka zagraniczna stała się zakładnikiem chorej ideologii. Niemal cała demokratyczna elita, także państwo Clintonowie, nawróciła się na globalną parareligię genderyzmu. Wielka zmiana nastąpiła w 2011 r., kiedy to Barack Obama ogłosił, że prawa gejów i osób LGBT oraz wspieranie transgenderyzmu będą filarem międzynarodowej polityki amerykańskiej. Kto ich nie wspiera, ten staje się automatycznie autokratą i putinistą. Ta deklaracja, godna innych wielkich wizjonerów inżynierii społecznej, na czele z bolszewikami, faktycznie zmieniła nastawienie dużej części amerykańskiego establishmentu.
Szaleństwo ma różne oblicza. Czasem groteskowe, czasem poważne. To pierwsze można było zobaczyć kilka dni temu, kiedy to ambasador USA kroczył na czele parady gejowskiej w Kosowie (pierwszej w dziejach muzułmańskiego państwa – podniecały się media) lub kiedy to Waszyngton chwali się liczbą homoseksualnych dyplomatów, rozsyła ich zdjęcia i organizuje im spotkania. Czasem poważne, kiedy to na wspieranie ruchu proaborcyjnego, pomoc dla organizacji lesbijskich i homoseksualnych oraz dokonywanie operacji zmieniających płeć idą gigantyczne środki finansowe. Podobnego wsparcia Biały Dom udziela tym ruchom i stowarzyszeniom, które ideę rewolucji propagują.
Ciekawe, że duża część polskich polityków całkiem tę wiedzę wypiera. W ich świadomości wciąż pokutuje obraz starej, dobrej Ameryki, obrończyni praw i zasad liberalnych Zachodu. Nowej twarzy agresywnego promotora ideologicznej rewolucji Polacy dostrzegać nie chcą. Nie rozumieją, że dla ludzi pokroju Obamy czy Clintonów Polska, przynajmniej ta, która jeszcze nie przeżyła tęczowego nawrócenia, jest solą w oku.
Z przerażeniem myślę, jak wyglądałyby rządy opozycji, kiedy to każde prychnięcie i skrzywienie brwi zachodniego ideologa wywoływałoby natychmiastowe deklaracje poddaństwa i posłuszeństwa. Już widzę ten wielki pochód podrygujący w rytm dzikiej muzyki, byle tylko dobry pan pogłaskał i poklepał po policzku. Ależ to byłby szał! © ℗

Spis treści

Spis treści schowaj

Pobierz wersję PDF

Ostatnie wydania

Zobacz archiwum wydań