W RZECZY SAMEJ
To byłby szał
Paweł Lisicki
Z różnych głosów, które pojawiły się po głośnym wystąpieniu Billa
Clintona, który na jednym z wieców stwierdził, że Polska i Węgry mają
dość demokracji,chcą przywództwa w stylu putinowskim, wybierają
autorytaryzm, bo boją się cudzoziemców, warto zwrócić uwagę na wypowiedź
Lecha Wałęsy. „Clinton powiedział prawdę i nie ma za co przepraszać
Polaków” – uznał były prezydent kilka dni temu.
Kolejny
to dowód na to, że im bardziej bezczelna opinia na temat Polski pojawi
się za granicą, tym chętniej zostanie wykorzystana przez polską opozycję
dowalki z PiS. Tak jakby na chwilę nie można było wykazać się zdrowym
rozsądkiem i uznać, że wspólny interes Polski jest czymś ważniejszym niż
dokopywanie przeciwnikowi politycznemu.
Pominę drobiazg, jakim jest
przekonanie Billa Clintona, że Polska nie byłaby wolna, gdyby nie USA.
Jest coś na rzeczy, choć jeszcze więcej na rzeczy jest w tym, że gdyby
nie tchórzostwo, naiwność i zdrada, Polska po wojnie wolności by nie
straciła. Pomagając polskiej wolności, Amerykanie naprawiali swój grzech
z czasów Teheranu i Jałty. Jednak tym, co najważniejsze w obecnej
awanturze, nie są oczywiście rozważania o przeszłości.
Słowa
Clintona nie odbiegają pewnie od tego, co o Polsce myśli wielu
wpływowych demokratów. Ci, którzy je lekceważą albo – co gorzej – się z
nich cieszą, nie rozumieją, do jakiego stopnia obecna amerykańska
polityka zagraniczna stała się zakładnikiem chorej ideologii. Niemal
cała demokratyczna elita, także państwo Clintonowie, nawróciła się na
globalną parareligię genderyzmu. Wielka zmiana nastąpiła w 2011 r.,
kiedy to Barack Obama ogłosił, że prawa gejów i osób LGBT oraz
wspieranie transgenderyzmu będą filarem międzynarodowej polityki
amerykańskiej. Kto ich nie wspiera, ten staje się automatycznie
autokratą i putinistą. Ta deklaracja, godna innych wielkich
wizjonerów inżynierii społecznej, na czele z bolszewikami, faktycznie
zmieniła nastawienie dużej części amerykańskiego establishmentu.
Szaleństwo
ma różne oblicza. Czasem groteskowe, czasem poważne. To pierwsze można
było zobaczyć kilka dni temu, kiedy to ambasador USA kroczył na czele
parady gejowskiej w Kosowie (pierwszej w dziejach muzułmańskiego państwa
– podniecały się media) lub kiedy to Waszyngton chwali się liczbą
homoseksualnych dyplomatów, rozsyła ich zdjęcia i organizuje im
spotkania. Czasem poważne, kiedy to na wspieranie ruchu proaborcyjnego,
pomoc dla organizacji lesbijskich i homoseksualnych oraz dokonywanie
operacji zmieniających płeć idą gigantyczne środki finansowe. Podobnego
wsparcia Biały Dom udziela tym ruchom i stowarzyszeniom, które ideę
rewolucji propagują.
Ciekawe, że duża część polskich polityków
całkiem tę wiedzę wypiera. W ich świadomości wciąż pokutuje obraz
starej, dobrej Ameryki, obrończyni praw i zasad liberalnych Zachodu.
Nowej twarzy agresywnego promotora ideologicznej rewolucji Polacy
dostrzegać nie chcą. Nie rozumieją, że dla ludzi pokroju Obamy czy
Clintonów Polska, przynajmniej ta, która jeszcze nie przeżyła tęczowego
nawrócenia, jest solą w oku.
Z przerażeniem myślę, jak
wyglądałyby rządy opozycji, kiedy to każde prychnięcie i skrzywienie
brwi zachodniego ideologa wywoływałoby natychmiastowe deklaracje
poddaństwa i posłuszeństwa. Już widzę ten wielki pochód podrygujący w
rytm dzikiej muzyki, byle tylko dobry pan pogłaskał i poklepał po
policzku. Ależ to byłby szał! © ℗