Inline HTML

Wyrażam zgodę na przetwarzanie moich danych osobowych przez firmę Orle Pióro Sp. z o.o. z siedzibą w Warszawie (02-222) przy Al. Jerozolimskich 179 oraz podmioty współpracujące, w tym należące do Grupy Kapitałowej Platformy Mediowej Point Group SA, zgodnie z przepisami ustawy z dnia 29.08.1997 roku o Ochronie Danych Osobowych (Dz. Ustaw nr 133 poz.883) w celu realizacji usług oraz w celach marketingowych. Oświadczam, że jestem świadom, iż przysługuje mi prawo wglądu do moich danych osobowych oraz możliwość ich poprawiania i usuwania.

W rzeczy samej

W poszukiwaniu stabilności

Paweł Lisicki

Najważniejszym obecnie problemem polskiej polityki jest kwestia terminu wyborów prezydenckich. W tej sprawie od początku wyjątkowo konsekwentne stanowisko reprezentuje prezes PiS, Jarosław Kaczyński, który chce, żeby do głosowania doszło w wyznaczonym wcześniej terminie, 10 maja. W najgorszym razie – tydzień później. Temu celowi służyły kolejne zmiany prawa wyborczego, w ostateczności wprowadzenie zasady powszechnego głosowania korespondencyjnego. Z tego powodu na prezesa Kaczyńskiego wylała się istna fala hejtu.

Nie zamierzam tu przywoływać wszystkich epitetów, jakimi go obdarzono – określenie „szaleniec” należało do najłagodniejszych. Tymczasem rozumowanie prezesa PiS na pewno szalone nie jest.

Jak każdy polityk, tak i on nie wymyśla sobie dowolnie rzeczywistości, ale znajduje najlepsze wyjście z tej, w której się znalazł. Przecież to nie prezes PiS zdecydował o terminie wyborów 10 maja, nie on napisał konstytucję, w której nie przewidziano podobnego jak teraz kryzysu i nie on przygotował ustawę o stanie klęski żywiołowej, nakładającej na państwo zobowiązania odszkodowawcze. Podobnie, co jest truizmem, nie on odpowiada za epidemię i towarzyszącą jej społeczną psychozę.

Z jego perspektywy zapewne wygląda to tak: Polskę czeka wskutek obecnego zamrożenia gospodarki okres ciężkiej próby. Pojawią się zapewne: znaczne bezrobocie, masowe upadłości, dojdzie, co oczywiste, do wzrostu napięć społecznych. W takiej sytuacji interes państwa wymaga stabilnej władzy, a stabilność może zapewnić wybór kandydata wspieranego przez PiS. Inaczej wojna opozycyjnego prezydenta z rządem może rozbić zagrożone wielkim kryzysem państwo. Jeśli do tego dodać prostą konstatację, że akurat teraz Andrzej Duda cieszy się ogromnym poparciem społecznym, to wniosek wydaje się jasny: wybory trzeba zorganizować już, nie bacząc na nic innego. To rozumowanie, chociaż logiczne i politycznie rozumne, nie musi być jednak wolne od błędu: nie bierze pod uwagę stanu nastrojów społecznych.

W związku z epidemią polski rząd od początku przyjął konsekwentną strategię, polegającą na maksymalnej izolacji obywateli. Temu służyły ogłaszane co tydzień kolejne obostrzenia i nowe przepisy. Zapewne nie mógł postąpić inaczej. Niezależnie od tego, czy była to w ogóle najlepsza strategia, w polskich warunkach wydaje się ona jedyną możliwą. Ostry konflikt polityczny sprawiał, że każda inna stałaby się przedmiotem coraz bardziej wściekłych ataków opozycji. Ogólny brak zaufania do władzy tylko by takie napaści ułatwiał, podobnie jak, mówiąc eufemistycznie, nie najlepiej rozwinięty system opieki zdrowotnej. Polska to nie Szwecja, gdzie rządzący i opozycja mogą porozumieć się co do tego, by metody zapobiegania epidemii nie były przedmiotem walki politycznej. Ta strategia ma jednak swoją cenę. Jej efektem musiał być i jest stan powszechnej psychozy i traumy. Codzienne komunikaty o liczbie zachorowań i zgonów, zamykanie parków, lasów, nawet kościołów, uniemożliwienie wszelkich form kontaktów rodzinnych i towarzyskich – wszystko to razem sprawiło, że dla ogółu Polaków wybory prezydenckie stały się czymś psychologicznie nie do wyobrażenia. Po prostu nie da się jednocześnie zamknąć państwa i społeczeństwa na cztery spusty i organizować wyborów.

Dlatego jeśli nawet do nich dojdzie w maju, a to przecież prawdopodobny scenariusz, podstawowy cel prezesa Kaczyńskiego, którym jest zapewnienie stabilizacji władzy, może nie zostać osiągnięty. Wyobraźmy sobie, że wyborcza frekwencja wyniesie 30 proc. (wariant optymistyczny) lub 20 proc. (wariant realistyczny) i że Andrzej Duda wygra w pierwszej turze, zdobywając ogromną większość. W obecnej sytuacji w wyborach weźmie udział przede wszystkim elektorat PiS, i to ten najbardziej zaangażowany. Trudno też nie zauważyć, że przy wszystkich swoich zaletach i wadach Poczta Polska nie jest instytucją zaufania publicznego. Kto będzie liczył oddane w ten sposób głosy? Jak uchronić się przed możliwymi fałszerstwami? To nie niemożliwe, ale taka zmiana trybu wymaga czasu i konsensusu największych sił politycznych. W Polsce głosowanie powszechne korespondencyjne to nowość, na jego wprowadzenie potrzeba czasu i gwarancji uczciwości. Bez tego prawdopodobne zwycięstwo Andrzeja Dudy od razu będzie podważane i trudno będzie znaleźć dobre argumenty na jego obronę. Wybrany w ten sposób prezydent zamiast być podstawowym oparciem dla stabilizacji państwa, stanie się od razu celem ataków wszystkich niezadowolonych, a ich liczba będzie rosła. To na nim skupią się prawdopodobne społeczne rozczarowanie i frustracja, wynikające z kłopotów gospodarczych. Wątpliwa legitymizacja jego urzędu może się wtedy okazać trudna do obrony.

Z tego punktu widzenia byłoby lepiej, gdyby mimo wszystkich trudności udało się odsunąć termin wyborów i znaleźć taki, w którym ludzie będą głosować już bez traumy. Wymaga to też minimalnej chociaż odpowiedzialności od opozycji, a tej ona nie pokazuje. Jednak dla interesu państwa zawarcie kompromisu w kwestii daty głosowania jest kluczowe. © ℗

Spis treści

Spis treści schowaj

Pobierz wersję PDF

Ostatnie wydania

Zobacz archiwum wydań