Więcej niż głupota
Paweł Lisicki
Kiedy zimna wojna domowa przemienia się w gorącą? Kiedy stan zdrowego napięcia, który cechuje każdy system demokratyczny, przechodzi w chorobliwy konflikt? Kiedy wreszcie demokratyczne państwo prawa zaczyna staczać się w stronę reżimów autorytarnych? Nie mam wątpliwości, że skazanie na trzy lata więzienia Mariusza Kamińskiego, byłego szefa CBA, jednego z liderów opozycji, niebezpiecznie zbliża Polskę do krajów niedemokratycznych. Wiem, że jest to dopiero wyrok pierwszej instancji i najprawdopodobniej nie zostanie utrzymany. Jednak to ważny znak nowych czasów. Od wyroku sędziego Wojciecha Łączewskiego zaczyna się nowa epoka: pierwszy raz w walkę z legalną opozycją został bezpośrednio zaangażowany wymiar sprawiedliwości. Niektórzy sędziowie, choć powinni stać na straży bezstronności i troszczyć się o sprawiedliwość, stali się narzędziami do gnębienia przeciwników politycznych władzy. Można tylko żałować, że sędzia Łączewski nie urodził się kilka dekad wcześniej – wydaje się, że w PRL jego kariera mogłaby naprawdę rozkwitnąć. Wydany w majestacie prawa i legalny wyrok może być rażąco niesprawiedliwy. I tak jest w tym przypadku. Pozostaje on w sprzeczności z wcześniejszym wyrokiem innego sądu, potwierdzającego legalność działań CBA. Jest nieproporcjonalnie wysoki, i to nawet przy założeniu, które wydaje się nie do przyjęcia, że Kamiński naruszył prawo. Wreszcie spada na byłego szefa jednej z istotnych służb specjalnych. Jeśli można sądzić, a tak jest w istocie, że wyrok został wydany z powodów politycznych, to oznacza to faktyczny zamach na państwo. Jeden z komentatorów „Gazety Wyborczej” napisał, że ci, którzy bronią Mariusza Kamińskiego, stanowią front obrony „przestępców”. Prezydent Komorowski ogłosił, że – cytuję – komentatorom wara od sądów. To się nazywa dolewać oliwy do ognia. To wyjątkowo niemądre i prowokacyjne wypowiedzi. Ich jedynym efektem może być zaostrzenie sytuacji. Zamiast napiętnować głupotę nadgorliwego sędziego, atakuje się jego krytyków. Po jednej stronie są władza, wspierające ją media i usłużni przedstawiciele wymiaru sprawiedliwości, po drugiej opozycja. I jest jeszcze opinia publiczna, która z coraz większym niesmakiem patrzy na wyczyny establishmentu. Zimna wojna domowa przekształca się w gorącą, kiedy oponenci polityczni miast posługiwać się słowem, odwołują się do przemocy. Kiedy nie krytykują swych przeciwników, ale chcą ich wyeliminować z życia publicznego. Odebrać im prawo głosu, zamknąć usta, wreszcie posłać ich do więzienia. Każda akcja rodzi reakcję, a przemoc opór. Siła spotyka się z antysiłą, a przyjęte powszechnie reguły rozwiązywania sporów zostają zakwestionowane. Kto używa przemocy, ten musi się spodziewać, że spotka się z podobną odpowiedzią. A wtedy decyduje już rzeczywiście naga siła. Wygrywa ten, kto potrafi zmobilizować do walki większą grupę bardziej zdeterminowanych ludzi. Czy naprawdę tego chcemy? Strach pomyśleć, do czego to musi doprowadzić. © ℗